Spacer internetowy

     z wyprawy na największy masyw górski w Alpach .:.

 

Zdobywcy Gór

    zapraszają do panoram .:.
Start .:. Relacje .:. Trekking .:. Austriacka pompa wodna
Austriacka pompa wodna Drukuj Email
Ocena użytkowników: / 2
SłabyŚwietny 
Relacje - Trekking
piątek, 05 marca 2010 20:54

Parking OMV Innerbraz - zdobywcygor.plTa relacja to podziękowanie dla Janka, dzięki któremu wspaniale - wspólnie z Arkiem - spędziliśmy długi weekend. Tak naprawdę relacja miała być jego dzieła, ale niestety złożył broń bez walki. A było tak: Planów i pomysłów na zbliżający się długi weekend czerwcowy w mojej głowie było kilka. Wszystko zależało oczywiście od pogody i ekipy, którą uda się zebrać. W grę wchodził wyjazd na Jungfrau lub w Tatry. Jednak 2 tygodnie przed wyjazdem po spotkaniu z moim sąsiadem Arkiem stwierdziliśmy, że trzeba postawić poprzeczkę wysoko i wymierzyć celownik w Matterhorn, choć wcześniej planowaliśmy wyjazd w sierpniu. Po przedstawieniu propozycji Prezesowi Maćkowi dowiedziałem się, że w rejon Monte Rosy wybiera się również Janek z Mariuszem.

Tu zacząłem liczyć na tani wyjazd, dzieląc koszty na kilka osób. Chętnych do wyjazdu było jeszcze trzech: Waldek, Maciek i Kazio. W sumie 8 osób. Przygotowania szły pełną parą, nawet pogoda zapowiadała się optymistycznie. Wszystko było OK! więc można było przewidzieć, że wydarzy się coś niespodziewanego w ostatniej chwili. Telefon od Macka dzień przed wyjazdem wprowadza spore zamieszanie - w Beskidzie Żywieckim panuje jakaś dziwna grypa "żołądkowa" i z tego powodu On i Waldek nie jadą. Kazio siłą rzeczy też zmuszony jest do rezygnacji. Zostaje nas pięciu. Z Łańcuta wyjeżdżamy o 16 zmieniając po drodze u Janka samochód. Jeszcze tylko tankowanie i przebijamy się przez polskie drogi do Żywca, gdzie meldujemy się o 21. Czekają na nas podekscytowani wyjazdem Janek z Mariuszem. Odbieram przesyłkę od Pawła ze szpejem dzieląc się nią z chłopakami. Ostatnie ustalenia, do tankowanie w Węgierskiej Górce i ... do zobaczenia w Tasch. Droga przebiegała spokojnie, Janek tak kurczowo trzymał się kierownicy, że nie chciał jej nikomu oddać. W Austrii pozwiedzaliśmy nocny Wiedeń w poszukiwaniu LPG, niestety bezskutecznie. Nastąpiły zmiany sternika i dalej podążaliśmy w wyznaczonym celu. Zaczęło świtać jak udało nam się w końcu zatankować gaz gdzieś między Salzburgiem, a Monachium na stacji Esso. Przejąłem pałeczkę kierowcy wyręczając zmęczonego Arka. Za Insbrukiem pojawił się deszcz, zrobiło się nieprzyjemnie i nieciekawie bo przed przełęczą St. Christoph silnik samochodu zaczął dziwnie pracować. Zrobił się tak słaby, że pod górę wypełzliśmy jak ślimaki. Po zjechaniu w dół zatrzymaliśmy się na stacji OMV w Innerbraz na oględziny. Po podniesieniu maski zobaczyliśmy wylewający się płyn chłodniczy spod pompy wody. Szybko postawiłem diagnozę, że jesteśmy uziemieni i pierwsze co sobie pomyślałem, to to że nie dałem Mariuszowi specjalnie wydrukowanej flagi Zdobywców. Podjechaliśmy na parking, aby się zastanowić co dalej. Dzwonimy do chłopaków z informacją o stanie naszego bolidu. Zrobiliśmy naradę i postanowiliśmy, że zostajemy na miejscu i walczymy z naprawą samochodu - koledzy turowcy jadą wiec sami. Okazuje się, że Janek nie ma żadnych kluczy, w związku z czym ponosi pierwsze dotkliwe koszty. Szczęśliwym trafem zaparkowaliśmy "cytrynę - xsarę", koło polskiego tira, który miał pauzę spowodowaną świętem - Boże Ciało. Chłopcy początkowo mieli opory co do pomocy, ale później zmieniło się to diametralnie i jeszcze długo będziemy mile wspominać ich nieocenioną pomoc, zarówno techniczną jak i językową. To właśnie oni pomogli w rozebraniu paska rozrządu i wyciągnięcia pompy wody. Jako, że dzień należał do straconych wybraliśmy się na spacer po wiosce. Odwiedziliśmy punkt informacyjny, zastanawiając się nad alternatywą na następne dni jeśli pomoc z serwisem miałby dotrzeć z kraju. Pokaźne okoliczne szczyty kusiły, aby na nie się wspiąć. Po drodze również wstąpiliśmy do kościoła, aby pomodlić się o cud. Podczas dalszego zwiedzania dostrzegliśmy wcześniej ukryty okazały wodospad, stwierdzając jednocześnie - idziemy. Droga wiła się wzdłuż potoku stromo do góry. w końcu dotarliśmy straszeni po drodze niewielkim deszczem do "punktu widokowego na wodospad". Zrobiliśmy wpis do kroniki z nierdzewnej skrzynki + pieczątka na wizytówce dla potwierdzenia obecności na wodospadzie Mensol. Aby wrażeń było więcej postanowiliśmy się wspiąć do miejsca, w które spada woda z wysokości 100 m, a może i więcej. Było bardziej niż stromo. Jako, że nie przewidywaliśmy takich atrakcji na wyjście wybraliśmy się w lekkich butach, które strasznie się ślizgały na podejściu - a przy zejściu to już była katastrofa. Zrobiliśmy sobie trochę zdjęć, co poprawiło nam kiepskie humory i zarządziliśmy powrót. Arka strasznie zaczęło chyba ssać bo nadał takie tempo, że nie mogliśmy go z Jankiem dogonić tracąc go z oczu. Widząc przy drodze spore połacie poziomek nasze opóźnienie znacznie wzrosło. Na szczęście zaginąć nie było gdzie - bo i Marcina nie było... :) Dotarliśmy do parkingu przed 18. Kolacyjka i przygotowania się do spoczynku po nocnej jeździe i dniu pełnym wrażeń we wcześniej załatwionym hotelu na "naczepie tira" zaczepiliśmy POLIZAI. Naprawa samochoduPani była tak uprzejma, że zadzwoniła do pobliskiego miasta do serwisu i załatwiła nam na rano lawetę do samochodu. Było coraz lepiej pojawiły się szanse na naprawę. Pytanie było tylko co dalej... Tutaj dziwnym zbiegiem okoliczności wszyscy zabraliśmy sprzęt na via ferraty, a ja przy okazji lżejsze buty. Na zrobienie czegokolwiek w Szwajcarii nie było już szans a oddalanie się od domu samochodem, który zawiódł nie byłoby dobrym pomysłem. Więc wstępnie wypadło na Dolomity, choć nie wiedzieliśmy jeszcze czy na pewno uda się naprawić xsarę. Spało się super - pierwszy raz w nowym śpiworze Małachowskiego. Rano mieliśmy przymusową pobudkę, gdyż tirowcy zbierali się na załadunek przed 8 w pobliskim mieście. Pozdrawiamy chłopaków, miło było ich poznać. Poranna toaleta, śniadanko i czekanie na serwis, który pojawił się dopiero po 9. Opatrzność Boża zesłała nam następnego tirowca, który pomógł dogadać się co do warunków naprawy. Padła cena 300 euro, co zwaliło nas z nóg - po kalkulacji lepiej opłacałoby się ściągnąć serwis z kraju. Odmówiliśmy i ku naszemu zaskoczeniu nie płaciliśmy nic za fatygę laweciarza, a co więcej zabrał chłopaków do Bludenz w poszukiwaniu pompy. Zostałem na posterunku, z zadaniem pilnowania samochodu (z mocną fakturą odciśniętych gradowych jajek), na który wszyscy przyjezdni patrzyli z politowaniem. W pewnym momencie miałem już ochotę ściągnąć blachy... Leżałam na karimacie wygrzewając się w słońcu wyczekując na powrót desantowców. W końcu dotarli z kratą "piwa" za 0,5 euro /szt. i pompa wody za 40 euro plus klucze pożyczone na serwisie Citroena. Naprawa trwała z 2 godziny. Ograniczony dostęp do narzędzi i informacji spowodował, że pierwsza próba była negatywna. Schematy w mms przysłane z Polski były sprzeczne ze stanem rzeczywistym, więc Janek ustawił koła rozrządu wg swojego wodzi mi się, ale o dziwo skutecznie. Silnik odpalił - CUD, samochód nadawał się do jazdy. Pełni nadziei spakowaliśmy się i pojechaliśmy oddać narzędzia do serwisu i stwierdzenia czy naprawa jest dobrze wykonana. Usłyszeliśmy od austriackiego fachowca GUT. Była godzina 15. Jednogłośnie decydujemy się wiec na wyjazd do Włoch, to zaledwie 250 km drogi.  Na miejsce dotarliśmy przed godziny 22. Takie opóźnienie to efekt zwiedzania jakie zafundował nam pokładowy system GPS, a ponadto ruch na drodze, poszukiwanie stacji z gazem i kręte górskie drogi. Camp to nic innego jak znane z wyjazdu z przed roku przydrożne miejsce postojowe przy trasie SS242 Strada del Stella wyposażone w stoliki i ławki, które posłużyły jako prycze. Arek zmuszony był zaliczyć glebę, ze względu na swoje gabaryty. Ja dodatkowo z NRC zrobiłem sobie namiocik na wypadek niespodzianek atmosferycznych, jak się okazało niepotrzebnie. Zmęczyliśmy jeszcze po austriackim piwie, i pożegnaliśmy bardzo długi dzień, nie mogąc się już doczekać tego co przyniesie kolejny. Pobudkę zarządziłem na 5 rano. Wcześnie ale jak się później okazało, było to dobre posuniecie. Szybkie śniadanko, znowu pakowanie i w drogę na przełęcz Passo Pordoi. Kilka minut po 6 szliśmy już lokalną droga w kierunku cmentarza żołnierzy niemieckich, a docelowo ferraty Cesare Piazzetta. Pogoda była tak piękna, że co chwilę stawaliśmy, aby podziwiać wspaniale widoki i cieszyć się takim obrotem wydarzeń. W efekcie pod początek ferraty dotarliśmy przed 8. Mimo połowy czerwca u podnóża ściany znajdowały się spore połacie śniegu, które utrudniły zlokalizowanie początku wspinaczki. Szybkie uzbrojenie się w uprzęże i kaski i w górę. Wyrwałem pierwszy, trochę ze względu na szybkość poruszania jak i chęć spokojnego porobienia zdjęć. Za mną Arek i Janek. Początek wspinaczki stosunkowo trudny, wyślizgana skała i ten niewygodny duży plecak, który ciągle przeszkadzał przy podnoszeniu głowy do góry. Jesteśmy sami - wygląda na to, że sezon się jeszcze nie rozpoczął  - a to dobrze, bo nikt na nas nie naciska, i spokojnie można delektować się i wspinaczką i widokami, a pogoda palce lizać. Tu przypomina się wyjazd z przed roku, kiedy to nie było ani jednego pogodnego dnia. Jakieś 100 m od startu przeciskamy się przez ciasny komin - gdzie Dużego Arka trochę przyblokowało, później krótki mostek i dalej łatwo i przyjemnie do góry - chociaż, w niektórych momentach ze spora ekspozycją. Na około 3000 zaczyna się robić łagodnie i już bez asekuracji po śniegu i skałach docieramy  o 10:30  na szczyt Piz Boe 3152 m npm. I tu o dziwo nie jesteśmy sami. Jest kilka osób, które dotarły z północnej strony masywu na skiturach. Schronisko Capanna Fassa jeszcze zamknięte, choć gospodarz dzielnie walczył kilofem i łopatą z lodem zalegającym przed wejściem. Po krótkim odpoczynku i nacieszeniu oczu sesja fotograficzna dla uwiecznienia naszego dokonania. Po blisko godzinnym pobycie na szczycie, idziemy trasą 638 w kierunku schroniska Forcella Pardoi znajdującego się na wysokości 2848 m npm. Mijamy kilka grupek turystów udających się na Piz Boe, którzy wyjechali kolejką linową z przełęczy Passo Pardoi na Sass Pardoi. Krótka przerwa i trasą zejściową po szerokim piargowisku w sąsiedztwie potężnych pionowych ścian masywu Sella schodzimy w dół. W połowie drogi do parkingu postanawiamy zrobić sobie przerwę wykładając się na skałach i wygrzewając w czerwcowym słońcu.  Do samochodu docieramy przed 14 i krętymi serpentynami w towarzystwie licznych grup motocykli do miejscowości Arabba. Zapada decyzja o planach na dzień następny - atak na grupę Tofany. Po dłuższej przerwie i zwiedzaniu miejscowego kościoła udajemy się w kierunku Cortiny. Zatrzymujemy się na krótki postój na Passo Falzarego (2105 m), po czym ustalamy miejsce naszego noclegu w pobliżu Rifugio Dibona. Mieliśmy trochę kłopotu z trafieniem ale w końcu się udało i około 20 zameldowaliśmy się na miejscu. Kolacja i zasłużony odpoczynek bo pobudkę znowu zarządziliśmy na 5 rano. Pogoda była piękna więc Janek z Arkiem zdecydowali spać się pod gwiazdami a ja ze względu na ból głowy wybrałem nocleg w samochodzie.

Niedziela. Chyba nikt nie lubi porannego budzika, ale tym razem nikt nie narzekał. A ja byłem jak nowo narodzony bez bólu głowy. cdn ...

Galeria zdjęć : )

 
Przetłumacz stronę na język angielski Wersja językowa - niemiecka

Licznik odwiedzin

Dzisiaj >367
Wczoraj >630
W tygodniu >3480
W miesiącu >11184
Wszytskie >1761763

Odwiedza nas

Naszą witrynę przegląda teraz 41 gości 

Ta strona używa cookie. Dowiedz się więcej o celu ich używania i zmianie ustawień cookie w przeglądarce. Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookie, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. To find out more about the cookies we use and how to delete them, see our privacy policy.

I accept cookies from this site.

EU Cookie Directive Module Information